Slonce wychylilo zlota glowe, zza kotar topoli i grabów
sciezka - zielona wstega posród snieznych konwalii
zapraszala na spacer.
szli z pelnymi rekami siebie, zamykajac mysli, jak ptaki w klatce
wiatr rozwiewal jej wlosy, za których patrzyly marzenia
powiedzial – kocham…
Splonela rumiencem, oczy zamknela w gaszczu rzes,
kolyszac postac w rytm muzyki wiatru, krucha jak trzcina
gibka niczym mloda gazela,
usmiechem rozgarnial mroki, nadchodzacego wieczoru
patrzyl na nia z upodobaniem, wygladala jak Afrodyta
rozkwitajaca azalia
pragnal zatrzymac ta chwile, drzaly mu rece i usta
marzyl o niej w snach, zaraz ja przygarnie do siebie
na prózno -
– nogi wrosly w ziemie, rece chwytaly powietrze
ono wymyka sie pomiedzy palcami, a on gra dla niej walca
wsród rozkwitlych konwalii
tuli jej glowe w ramionach, pocalunkami ukladal wlosy
- nagle ptak samotnik – krzyknal, dziewczyna uchylila powieki
z pod których wyfrunely, jak szafirowe motyle zrenice
zobaczyl w nich zródlo zywej wody, dywan wiosennej laki
brzozowy las z konwaliami przy drodze wyszeptal;
„to Ona” -„tera juz cie nie zgubie „
Zatanczyli walca w konwaliowym lesie
wiatr owial ich calusami, a oni pomnazali slowa
kocham na wiecznosc